Diefenbach

Diefenbach

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Wolfschanze czyli Bunkier Wuja Wolfa. Odcinek 5

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Jak wiadomo druga trylogia Jacksona wzbudza mieszane uczucia, chyba nawet z przewagą negatywnych. Co mnie osobiście dziwi, bo to naprawdę zacne filmy fantasy. Plus, to już argument pozaracjonalny, ale za każdym razem kiedy oglądam kolejny film Jacksona osadzony w świecie Tolkiena mam takie niedające się wytłumaczyć wrażenie, że oto odwiedzam dobrego znajomego i nawet jeśli do poszczególnych filmów można mieć zastrzeżenia, to jako uniwersum filmowe są słuszne i potrzebne (podobnie mam z Marvel Cinematic Universe, ale jednak – to nie ta sama dyscyplina). Stąd niezależnie od oceny ostatniej części Hobbita, pozostaje pewien smutek, że to już koniec. Nie będzie więcej filmów (no, chyba, że będą). Symbolicznie film kończy się piosenką Last goodbye, którą ze smutnym uśmiechem wysłuchałem do końca siedząc sam w sali kinowej (pozostali widzowie nie wytrzymali presji wzroku pracowników kina i wyszli przed końcem, ja jestem zaprawiony w czekaniu na post-credits scenes).

Teraz uwaga, ale będzie bluźnierstwo: trylogia Hobbita jest lepsza niż trylogia Władcy Pierścieni. W LotR Jackson dopiero budował i wymyślał swoją wizję Śródziemia, miał też więcej materiału do obrobienia, więc musiał bardziej trzymać się opowiadania historii niż budowania backgroundu. Poza tym, kwestia wizualna – niestety, dzisiaj widać, że LotR wpadł w dolinę niesamowitości CGI lat dwutysięcznych. Bitwa na polach Pelennoru wygląda z dzisiejszej perspektywy żenująco, Rohirimowie wpadają w tą samą kategorię, co Neo z drugiego Matrixa tłuczący niezbyt przekonująco wygenerowanych Smithów. Mówiąc wprost – stara trylogia brzydko się zestarzała. Drużyna jeszcze daje radę, ale pozostałe dwie części nie robią aż takiego wrażenia. Poza tym – niedający się znieść patos wzmacniany irytującą, nachalną i banalną muzyką. Tylko żebyśmy się zrozumieli – to nadal są dobre filmy, ale Hobbit wypada jednak lepiej, lżej.

Ale do rzeczy. W krótkich żołnierskich słowach. Co mi się w BotFA nie podobało:

1. Uniwersalny tolkienowski deus ex machina, czyli orły. Serio, skoro Jackson zmienił tak dużo w samej bitwie (i to na plus, jeśli chodzi o stronę orków) to nie mógł przemyśleć udziału pierzastych?

2. Czniać fizykę. Legolas do wykonywania swoich akrobacji na walącej się wieży musiałby mieć zerową masę. Beorn zdesantowany z orła w postaci niedźwiedzia upadając z takiej wysokości powinien był się rozplaskać na wszystkie strony.

3. Żeby kogoś zabić trzeba go trafić bronią. Rzut o ścianę, który powinien był połamać wszystkie kości, upadek z dużej wysokości, kąpiel w lodowatej wodzie w zbroi – nie liczą się.

4. Gandalf w pewnym momencie mówi, że orkowie to wyszkoleni bojownicy i trudno ich będzie pokonać. I co się okazuje? Hałastra z Esgaroth radzi sobie z nimi doskonale za pomocą kijów od szczotek, nawet nastolatek nie ma problemu z zaciukaniem dwóch orków na raz.

5. Czniać realizm zbrojeniowy. Orkowie są od stóp do głów zakuci w żelazo, ale ciul znajet po co, skoro każdy jest w stanie jednym ciosem przebić ich napierśniki. Bronie orków bywają zbyt ekstrawaganckie, żeby być skutecznymi – Azog na lajcie załatwiłby Thorina, gdyby nie fancy zahaczka na ostrzu. Jak zwykle – głównego bohatera rozpoznaje się po tym, że nie nosi hełmu. Albo nosi zbroję, ale do bitwy ją zdejmuje (cała drużyna Thorina zdejmuje swoje potężne krasnoludzkie zbroje i odkłada potężne krasnoludzkie uzbrojenie ruszając do bitwy).

6. Czniać realizm bitewny. Orkowie powinni byli tą bitwę wygrać. Mieli taktykę, mieli dobre dowodzenie i system komunikacyjny, mieli edge w postaci wielkich bestii i wsparcia lotniczego, mieli przewagę liczebną. Co ich zgubiło? Brak głównych bohaterów w szeregach ich armii, interwencja orłów z Beornem i szarża drużyny Thorina. Bez sensu. I skąd nagle Thorin wytrzasnął te kozice? Może z edycji rozszerzonej się dowiemy.

A co po stronie plusów?

1. Strona wizualna. Wszystko było takie jakie w filmie o Śródziemiu być powinno. Co prawda zabrakło trochę pokazania większych fragmentów Ereboru (który był highlightem poprzedniego filmu), ale i tak mi się podobało. Dodatkowe plusiki za psychodeliczne sceny wypędzenia Saurona z Dol Guldur i szaleństwa Thorina.

2. Aktorzy. Ludzie narzekali na tego i owego, ale mi się wszystkie wykonania podobały. Ale oczywiście jedna rola zdecydowanie wybijała się ponad wszystkie pozostałe. Martin Freeman stworzył archetypicznego hobbita, z jego cwaniactwem, uporem, dobrodusznością i ukrytą w niepozornej postaci odwagą. Nie to co mimozowaty Frodo, wkurwiający Merry z Pippinem czy niedojdowaty Sam. Wspaniała scena, kiedy Bilbo z Gandalfem siadają po bitwie i nic nie mówią, bo i nic do powiedzenia nie zostało.

3. Wstawki warhammerowe. Troll z kikutami wzmacnianymi bronią totalnie jak żywcem wyjęty z Ogre Kingdoms. Dain – zabójca trolli. Zmutowany troll (czy tam inny waflon) z małą ręką.

4. Szeroko komentowane wielkie czerwie. Wątki lovecraftowskie pojawiły się już w Drużynie Pierścienia w postaci gwiezdnego pomiotu (lub Hastura, trudno powiedzieć, ciemno było), więc o co krzyk? Tylko pytanie: gdzie te robale poszły po bitwie? Czemu nie ruszyły aby zniszczyć Dal?

5. Bilbo w pewnym momencie mówi Thorinowi, że nie jest wojownikiem, tylko hobbitem. Ewidentny dowód na to, że hobbit to klasa postaci, całkiem jak we wczesnych dedekach.

Niby minusów wymieniłem więcej, ale to wynik chłodnej analizy. Film widziałem dwa razy i mi się podobał, kiedy siedzi się w kinie nie myśli się specjalnie o nieścisłościach i ewidentnych fakapach. Nie obraziłbym się, jakby Jackson nakręcił coś jeszcze.

Nowe Secret Service i nostalgia w crowdfundingu

Pierwszy numer kupiłem, przeczytałem wszystko co było do przeczytania (co jest rzadkością w moim przypadku) nawet mi się podobał, ale to jest zupełnie inny klimat niż kiedyś, kiedy każdy numer każdego pisma o grach był kopalnią niedostępnych inaczej informacji. Kiedyś nie było neta i pisma o grach stanowiły jedyne źródło wiedzy. Czasem wspominały o jakiejś grze w trzech zdaniach i dawały malutkiego skrina. a mały Wolfik brał lupę i oglądał takiego skrina dokładnie z każdej strony budując na tej podstawie wyobrażenie o tym jak zajebiaszcza to musi być gra. Szczególnie mocno badałem w ten sposób dawne crpg, bo na małych skrinach ledwo było widać wszystkie cyferki opisujące postacie i artefakty. Czyli – niemożliwe jest współczesne powtórzenie doświadczenia z lat 90tych. Inne czasy, inne wyzwania, inna ilość czynników wymagających uwagi.

Zatem – co z tym Secretem? Wszyscy znamy zawirowania wokół nazwy i wydawania pisma. Nic od siebie więcej nie dodam, chyba mało jest osób, które uznały wydźwięk sytuacji za pozytywny. Ja do nich również nie należę.

Popatrzmy za to na drugi numer. Coraz oczywistsza staje się sprawa jechania na nostalgii. Drugi numer to prawie same starocie, wspominki, teksty przekrojowe. Fajn baj mi, ale czy rzeczywiście pismo ukazujące się w 2014 roku powinno skupiać się na opisywaniu gier sprzed 25 lat?

Tak się złożyło, że ten temat stał się wspólny dla wielu zbiórek crowdfundingowych zorganizowanych w ostatnim czasie w Polsce. Zasadnicze pytanie brzmi – co zrobić z nostalgią? Udawać, że nadal są lata 90te, albo ogłaszać tryumfalny powrót do nich? Nie da się, żeby nie powiedzieć, że to zwykłe oszustwo. Chyba najuczciwiej do tematu podeszli Krzysztof Gonciarz i Michał Górecki – postanowili nakręcić film o tym jak było. Koniec, zamknięty rozdział, smutna muzyczka, piękne czasy, to se ne vrati. Ale z drugiej strony – piractwo, mizeria edytorska i estetyczna. Takie granie na nostalgii jest uczciwsze. Autorzy mówią wprost – dostaniecie nostalgię, ale nic ponadto. Nie będzie wskrzeszania legend, nie będzie kultowych powrotów. Martwe legendy pojawią się przed kamerą, trochę powspominają, może wspólnymi siłami dojdą do wniosku dlaczego tamten świat upadł i już nie wróci. 

Thank you for playing obejrzę z przyjemnością. Do kolejnych projektów obiecujących cuda wskrzeszania będę podchodził bardzo sceptycznie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz