Hobbit:
Bitwa Pięciu Armii
Jak wiadomo druga
trylogia Jacksona wzbudza mieszane uczucia, chyba nawet z przewagą negatywnych.
Co mnie osobiście dziwi, bo to naprawdę zacne filmy fantasy. Plus, to już
argument pozaracjonalny, ale za każdym razem kiedy oglądam kolejny film
Jacksona osadzony w świecie Tolkiena mam takie niedające się wytłumaczyć
wrażenie, że oto odwiedzam dobrego znajomego i nawet jeśli do poszczególnych
filmów można mieć zastrzeżenia, to jako uniwersum filmowe są słuszne i
potrzebne (podobnie mam z Marvel Cinematic Universe, ale jednak – to nie ta
sama dyscyplina). Stąd niezależnie od oceny ostatniej części Hobbita, pozostaje
pewien smutek, że to już koniec. Nie będzie więcej filmów (no, chyba, że będą).
Symbolicznie film kończy się piosenką Last
goodbye, którą ze smutnym uśmiechem wysłuchałem do końca siedząc sam w sali
kinowej (pozostali widzowie nie wytrzymali presji wzroku pracowników kina i
wyszli przed końcem, ja jestem zaprawiony w czekaniu na post-credits scenes).
Teraz uwaga, ale będzie
bluźnierstwo: trylogia Hobbita jest
lepsza niż trylogia Władcy Pierścieni.
W LotR Jackson dopiero budował i wymyślał
swoją wizję Śródziemia, miał też więcej materiału do obrobienia, więc musiał
bardziej trzymać się opowiadania historii niż budowania backgroundu. Poza tym,
kwestia wizualna – niestety, dzisiaj widać, że LotR wpadł w dolinę niesamowitości CGI lat dwutysięcznych. Bitwa na
polach Pelennoru wygląda z dzisiejszej perspektywy żenująco, Rohirimowie
wpadają w tą samą kategorię, co Neo z drugiego Matrixa tłuczący niezbyt przekonująco wygenerowanych Smithów.
Mówiąc wprost – stara trylogia brzydko się zestarzała. Drużyna jeszcze daje radę, ale pozostałe dwie części nie robią aż
takiego wrażenia. Poza tym – niedający się znieść patos wzmacniany irytującą,
nachalną i banalną muzyką. Tylko żebyśmy się zrozumieli – to nadal są dobre
filmy, ale Hobbit wypada jednak
lepiej, lżej.
Ale do rzeczy. W
krótkich żołnierskich słowach. Co mi się w BotFA
nie podobało:
1. Uniwersalny
tolkienowski deus ex machina, czyli orły. Serio, skoro Jackson zmienił tak dużo
w samej bitwie (i to na plus, jeśli chodzi o stronę orków) to nie mógł
przemyśleć udziału pierzastych?
2. Czniać fizykę.
Legolas do wykonywania swoich akrobacji na walącej się wieży musiałby mieć
zerową masę. Beorn zdesantowany z orła w postaci niedźwiedzia upadając z takiej
wysokości powinien był się rozplaskać na wszystkie strony.
3. Żeby kogoś zabić
trzeba go trafić bronią. Rzut o ścianę, który powinien był połamać wszystkie
kości, upadek z dużej wysokości, kąpiel w lodowatej wodzie w zbroi – nie liczą
się.
4. Gandalf w pewnym
momencie mówi, że orkowie to wyszkoleni bojownicy i trudno ich będzie pokonać.
I co się okazuje? Hałastra z Esgaroth radzi sobie z nimi doskonale za pomocą
kijów od szczotek, nawet nastolatek nie ma problemu z zaciukaniem dwóch orków
na raz.
5. Czniać realizm
zbrojeniowy. Orkowie są od stóp do głów zakuci w żelazo, ale ciul znajet po co,
skoro każdy jest w stanie jednym ciosem przebić ich napierśniki. Bronie orków
bywają zbyt ekstrawaganckie, żeby być skutecznymi – Azog na lajcie załatwiłby
Thorina, gdyby nie fancy zahaczka na ostrzu. Jak zwykle – głównego bohatera
rozpoznaje się po tym, że nie nosi hełmu. Albo nosi zbroję, ale do bitwy ją
zdejmuje (cała drużyna Thorina zdejmuje swoje potężne krasnoludzkie zbroje i
odkłada potężne krasnoludzkie uzbrojenie ruszając do bitwy).
6. Czniać realizm
bitewny. Orkowie powinni byli tą bitwę wygrać. Mieli taktykę, mieli dobre
dowodzenie i system komunikacyjny, mieli edge w postaci wielkich bestii i
wsparcia lotniczego, mieli przewagę liczebną. Co ich zgubiło? Brak głównych bohaterów
w szeregach ich armii, interwencja orłów z Beornem i szarża drużyny Thorina.
Bez sensu. I skąd nagle Thorin wytrzasnął te kozice? Może z edycji rozszerzonej
się dowiemy.
A co po stronie plusów?
1. Strona wizualna.
Wszystko było takie jakie w filmie o Śródziemiu być powinno. Co prawda zabrakło
trochę pokazania większych fragmentów Ereboru (który był highlightem
poprzedniego filmu), ale i tak mi się podobało. Dodatkowe plusiki za
psychodeliczne sceny wypędzenia Saurona z Dol Guldur i szaleństwa Thorina.
2. Aktorzy. Ludzie
narzekali na tego i owego, ale mi się wszystkie wykonania podobały. Ale
oczywiście jedna rola zdecydowanie wybijała się ponad wszystkie pozostałe.
Martin Freeman stworzył archetypicznego hobbita, z jego cwaniactwem, uporem,
dobrodusznością i ukrytą w niepozornej postaci odwagą. Nie to co mimozowaty
Frodo, wkurwiający Merry z Pippinem czy niedojdowaty Sam. Wspaniała scena,
kiedy Bilbo z Gandalfem siadają po bitwie i nic nie mówią, bo i nic do
powiedzenia nie zostało.
3. Wstawki
warhammerowe. Troll z kikutami wzmacnianymi bronią totalnie jak żywcem wyjęty z
Ogre Kingdoms. Dain – zabójca trolli. Zmutowany troll (czy tam inny waflon) z
małą ręką.
4. Szeroko komentowane
wielkie czerwie. Wątki lovecraftowskie pojawiły się już w Drużynie Pierścienia
w postaci gwiezdnego pomiotu (lub Hastura, trudno powiedzieć, ciemno było),
więc o co krzyk? Tylko pytanie: gdzie te robale poszły po bitwie? Czemu nie
ruszyły aby zniszczyć Dal?
5. Bilbo w pewnym
momencie mówi Thorinowi, że nie jest wojownikiem, tylko hobbitem. Ewidentny
dowód na to, że hobbit to klasa postaci, całkiem jak we wczesnych dedekach.
Niby minusów wymieniłem
więcej, ale to wynik chłodnej analizy. Film widziałem dwa razy i mi się podobał,
kiedy siedzi się w kinie nie myśli się specjalnie o nieścisłościach i
ewidentnych fakapach. Nie obraziłbym się, jakby Jackson nakręcił coś jeszcze.
Nowe Secret
Service i nostalgia w crowdfundingu
Pierwszy numer kupiłem,
przeczytałem wszystko co było do przeczytania (co jest rzadkością w moim
przypadku) nawet mi się podobał, ale to jest zupełnie inny klimat niż kiedyś,
kiedy każdy numer każdego pisma o grach był kopalnią niedostępnych inaczej
informacji. Kiedyś nie było neta i pisma o grach stanowiły jedyne źródło wiedzy.
Czasem wspominały o jakiejś grze w trzech zdaniach i dawały malutkiego skrina.
a mały Wolfik brał lupę i oglądał takiego skrina dokładnie z każdej strony
budując na tej podstawie wyobrażenie o tym jak zajebiaszcza to musi być gra. Szczególnie
mocno badałem w ten sposób dawne crpg, bo na małych skrinach ledwo było widać
wszystkie cyferki opisujące postacie i artefakty. Czyli – niemożliwe jest
współczesne powtórzenie doświadczenia z lat 90tych. Inne czasy, inne wyzwania,
inna ilość czynników wymagających uwagi.
Zatem – co z tym
Secretem? Wszyscy znamy zawirowania wokół nazwy i wydawania pisma. Nic od
siebie więcej nie dodam, chyba mało jest osób, które uznały wydźwięk sytuacji
za pozytywny. Ja do nich również nie należę.
Popatrzmy za to na
drugi numer. Coraz oczywistsza staje się sprawa jechania na nostalgii. Drugi
numer to prawie same starocie, wspominki, teksty przekrojowe. Fajn baj mi, ale
czy rzeczywiście pismo ukazujące się w 2014 roku powinno skupiać się na
opisywaniu gier sprzed 25 lat?
Tak się złożyło, że ten
temat stał się wspólny dla wielu zbiórek crowdfundingowych zorganizowanych w
ostatnim czasie w Polsce. Zasadnicze pytanie brzmi – co zrobić z nostalgią?
Udawać, że nadal są lata 90te, albo ogłaszać tryumfalny powrót do nich? Nie da
się, żeby nie powiedzieć, że to zwykłe oszustwo. Chyba najuczciwiej do tematu
podeszli Krzysztof Gonciarz i Michał Górecki – postanowili nakręcić film
o tym jak było. Koniec, zamknięty rozdział, smutna muzyczka, piękne czasy, to se
ne vrati. Ale z drugiej strony – piractwo, mizeria edytorska i estetyczna.
Takie granie na nostalgii jest uczciwsze. Autorzy mówią wprost – dostaniecie nostalgię,
ale nic ponadto. Nie będzie wskrzeszania legend, nie będzie kultowych powrotów.
Martwe legendy pojawią się przed kamerą, trochę powspominają, może wspólnymi
siłami dojdą do wniosku dlaczego tamten świat upadł i już nie wróci.
Thank
you for playing obejrzę
z przyjemnością. Do kolejnych projektów obiecujących cuda wskrzeszania będę
podchodził bardzo sceptycznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz