Diefenbach

Diefenbach

środa, 28 stycznia 2015

Ekonomia Neverlandu albo Kto jest kapitalistą w Starym Świecie?

Zbrojownia Starego Świata to niesławny dodatek do drugiej edycji Warhammera. Niesławny głównie dlatego, że obecnie jest trudno dostępny i osiąga zawrotne ceny na serwisach aukcyjnych (mówimy o polskiej wersji). Jego niesława bierze się też z treści, które pomimo zapowiedzi nie odpowiadają na kilka ważnych pytań, w tym na najważniejsze – jak faktycznie wygląda ekonomia Starego Świata. Nie mam zamiaru pisać w tym miejscu pełnowymiarowej recenzji, ale skupię się na dwóch interesujących szczegółach.

1. W odniesieniu do tego dodatku często padał zarzut, że nie pokazuje jak działa gospodarka Imperium. Jest to prawda, bo poza generycznymi bzdurami (górnicy wydobywają kopaliny, które rzemieślnicy przerabiają na towary sprzedawane potem przez kupców) nie dowiadujemy się najważniejszego, czyli kto jest właścicielem środków produkcji. Spójrzmy na ramkę ze strony 92:

Czego się z niej dowiadujemy? (1) Są chłopi, którzy dzierżawią ziemię od szlachty (2) większość dzierżawców to jednak mieszkańcy miast. Co z tego wynika? Wynika, że nie wiemy jak wygląda sprawa z własnością większości ziemi uprawnej. Część jest własnością szlachty i jest dzierżawiona chłopom, ale skoro większość ziemi dzierżawi się w miastach, to liczba chłopów gospodarujących w ten sposób jest bardzo niska, czy wręcz pomijalna. Czyli – co robią pozostali chłopi? Odrabiają pańszczyznę? Mają swoją ziemię? Są wolni, niewolni? Ciul znajet.

2. Przyjrzyjmy się trochę cenom. O ile do cen w podręczniku podstawowym można mieć pewne zastrzeżenia, ale ogólnie są one sensowne i tworzą w miarę spójny system (powiedzmy…), o tyle niektóre pozycje ze Zbrojowni Starego Świata są wyciągnięte ze środka dupy. Chodzi o ceny produktów i półproduktów spożywczych (s. 117 Zbrojowni) – kilogram (inna sprawa – kto sprzedaje mąkę na kilogramy w realiach quasi-renesansowych) mąki żytniej kosztuje 36 szylingów. Czyli koronę i 16 szylingów. Mąkę sprzedaje się zwykle na worki, załóżmy, że jeden taki worek to 100 kg. Worek taki można sprzedać za 3600 szylingów, czyli 180 koron. To równowartość kosztu półzbroi płytowej. Bycie właścicielem młyna* to najlepsza fucha na świecie! Chociaż może nie – bo taki zawodnik musi najpierw mieć ziarno, a ile kosztuje kilogram żyta? 16 szylingów. Z kilograma ziarna otrzymujemy 0,6 kg mąki, więc aby uzyskać 1 kg mąki potrzebujemy 1 i 2/3 kg ziarna, co kosztuje nas (w zaokrągleniu) 27 szylingów. Czyli na kilogramie mąki zyskuje się 9 szylingów. Wydajność młyna wodnego lub wiatrowego wynosiła nie więcej niż 100 ton rocznie, w związku z czym rocznie produkujemy 60 ton mąki, na której po doliczeniu ceny ziarna zarabiamy 27.000 koron. Dwadzieścia siedem tysięcy karli franzy. Z jednego młyna. Trzeba odliczyć koszty, amortyzację młyna, personel (roczna pensja najlepszego robotnika to 26 zk – widzicie skalę?) itd., ale nawet jeśli – na tej samej stronie Zbrojowni znajduje się tabelka z przeciętnym rocznym dochodem. Arystokrata zaczyna się od 1.000 koron rocznie. A nasze obliczenia oparte są na tańszej mące żytniej. Na pszennej można zbić jeszcze większe kokosy.

Dalej na tej samej stronie: futro niedźwiedzia kosztuje 3 zk za sztukę. To równowartość kilograma mąki pszennej. Futro lwa (lwy żyją like, kilka tysięcy mil od Imperium) kosztuje 15 zk. Tyle co niecałe cztery kilo mąki. Co do ciula?

To ile musi kosztować chleb? Z kilograma mąki możemy zrobić 3 chleby (mocne uproszczenie, ale jakieś założenia trzeba przyjąć, to jest całkiem sensowne i przyjęte na korzyść autorów), zatem za 16 ss kupujemy kilo mąki żytniej i robimy 3 chleby. Musimy mieć inne składniki, piec, pracowników, piekarnię i parę innych rzeczy, więc wydaje się, że cena za jeden bochenek powinna wynosić jakieś 7-8 ss co najmniej. Zerknijmy to tabelki na stronie 121. Ile kosztuje bochenek chleba? 2 pensy. Czyli piekarz sprzedając chleb jest 5 ss 2 p w plecy na bochenku. Nie licząc kosztów innych niż mąka. Brawo Robert J. Schwalb! Nawet przy założeniu, że kupując hurtowo dostaje się jakąś zniżkę (a choćby i 50%!) to i tak nie ma to najmniejszego sensu.

Co z takim fantem zrobić? Ano naprostować niefrasobliwych autorów i policzyć w drugą stronę. Skoro z kilograma mąki uzyskujemy 3 chleby (w sumie sprzedajemy je za 6 p) to kilogram mąki nie może być droższy niż 5 pensów (maksymalna cena, przy której piekarz nie musi dokładać do interesu – znowu, przyjmując korzystne założenie, że inne koszty i zysk zmieszczą mu się w tym jednym pozostałym pensie). Ile zatem powinno kosztować ziarno? Szybka matematyka i dochodzimy do wniosku, że jakieś 2,(2) pensa za kilogram. Wracamy więc do obliczeń zarobków właściciela młyna: wytworzenie kilograma mąki kosztuje teraz 3,68 pensa. Czyli na kilogramie właściciel zarabia 1,32 p. 60 ton rocznie to zarobek 330 koron. Teraz odliczając pozostałe koszty dochodzimy do sensownych wniosków – z jednego młyna da się wyciągnąć jakieś kilkadziesiąt koron rocznie. Może ze sto. I teraz ma to sens.

To co przedstawiłem powyżej to nie jest jakaś skomplikowana ekonomia. Serio, jak to możliwe, że nikt nie zauważył takiego babola? Nie od dziś wiadomo, że Green Ronin ma problemy z matematyką (skaven jedzący dziennie tyle ile waży i skaczący na kilkanaście metrów – vide Dzieci Rogatego Szczura).


* początkowo chciałem napisać młynarz, ale – patrz punkt pierwszy – nie wiadomo kto jest właścicielem środka produkcji w postaci młyna.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Wolfschanze czyli Bunkier Wuja Wolfa. Odcinek 5

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Jak wiadomo druga trylogia Jacksona wzbudza mieszane uczucia, chyba nawet z przewagą negatywnych. Co mnie osobiście dziwi, bo to naprawdę zacne filmy fantasy. Plus, to już argument pozaracjonalny, ale za każdym razem kiedy oglądam kolejny film Jacksona osadzony w świecie Tolkiena mam takie niedające się wytłumaczyć wrażenie, że oto odwiedzam dobrego znajomego i nawet jeśli do poszczególnych filmów można mieć zastrzeżenia, to jako uniwersum filmowe są słuszne i potrzebne (podobnie mam z Marvel Cinematic Universe, ale jednak – to nie ta sama dyscyplina). Stąd niezależnie od oceny ostatniej części Hobbita, pozostaje pewien smutek, że to już koniec. Nie będzie więcej filmów (no, chyba, że będą). Symbolicznie film kończy się piosenką Last goodbye, którą ze smutnym uśmiechem wysłuchałem do końca siedząc sam w sali kinowej (pozostali widzowie nie wytrzymali presji wzroku pracowników kina i wyszli przed końcem, ja jestem zaprawiony w czekaniu na post-credits scenes).

Teraz uwaga, ale będzie bluźnierstwo: trylogia Hobbita jest lepsza niż trylogia Władcy Pierścieni. W LotR Jackson dopiero budował i wymyślał swoją wizję Śródziemia, miał też więcej materiału do obrobienia, więc musiał bardziej trzymać się opowiadania historii niż budowania backgroundu. Poza tym, kwestia wizualna – niestety, dzisiaj widać, że LotR wpadł w dolinę niesamowitości CGI lat dwutysięcznych. Bitwa na polach Pelennoru wygląda z dzisiejszej perspektywy żenująco, Rohirimowie wpadają w tą samą kategorię, co Neo z drugiego Matrixa tłuczący niezbyt przekonująco wygenerowanych Smithów. Mówiąc wprost – stara trylogia brzydko się zestarzała. Drużyna jeszcze daje radę, ale pozostałe dwie części nie robią aż takiego wrażenia. Poza tym – niedający się znieść patos wzmacniany irytującą, nachalną i banalną muzyką. Tylko żebyśmy się zrozumieli – to nadal są dobre filmy, ale Hobbit wypada jednak lepiej, lżej.

Ale do rzeczy. W krótkich żołnierskich słowach. Co mi się w BotFA nie podobało:

1. Uniwersalny tolkienowski deus ex machina, czyli orły. Serio, skoro Jackson zmienił tak dużo w samej bitwie (i to na plus, jeśli chodzi o stronę orków) to nie mógł przemyśleć udziału pierzastych?

2. Czniać fizykę. Legolas do wykonywania swoich akrobacji na walącej się wieży musiałby mieć zerową masę. Beorn zdesantowany z orła w postaci niedźwiedzia upadając z takiej wysokości powinien był się rozplaskać na wszystkie strony.

3. Żeby kogoś zabić trzeba go trafić bronią. Rzut o ścianę, który powinien był połamać wszystkie kości, upadek z dużej wysokości, kąpiel w lodowatej wodzie w zbroi – nie liczą się.

4. Gandalf w pewnym momencie mówi, że orkowie to wyszkoleni bojownicy i trudno ich będzie pokonać. I co się okazuje? Hałastra z Esgaroth radzi sobie z nimi doskonale za pomocą kijów od szczotek, nawet nastolatek nie ma problemu z zaciukaniem dwóch orków na raz.

5. Czniać realizm zbrojeniowy. Orkowie są od stóp do głów zakuci w żelazo, ale ciul znajet po co, skoro każdy jest w stanie jednym ciosem przebić ich napierśniki. Bronie orków bywają zbyt ekstrawaganckie, żeby być skutecznymi – Azog na lajcie załatwiłby Thorina, gdyby nie fancy zahaczka na ostrzu. Jak zwykle – głównego bohatera rozpoznaje się po tym, że nie nosi hełmu. Albo nosi zbroję, ale do bitwy ją zdejmuje (cała drużyna Thorina zdejmuje swoje potężne krasnoludzkie zbroje i odkłada potężne krasnoludzkie uzbrojenie ruszając do bitwy).

6. Czniać realizm bitewny. Orkowie powinni byli tą bitwę wygrać. Mieli taktykę, mieli dobre dowodzenie i system komunikacyjny, mieli edge w postaci wielkich bestii i wsparcia lotniczego, mieli przewagę liczebną. Co ich zgubiło? Brak głównych bohaterów w szeregach ich armii, interwencja orłów z Beornem i szarża drużyny Thorina. Bez sensu. I skąd nagle Thorin wytrzasnął te kozice? Może z edycji rozszerzonej się dowiemy.

A co po stronie plusów?

1. Strona wizualna. Wszystko było takie jakie w filmie o Śródziemiu być powinno. Co prawda zabrakło trochę pokazania większych fragmentów Ereboru (który był highlightem poprzedniego filmu), ale i tak mi się podobało. Dodatkowe plusiki za psychodeliczne sceny wypędzenia Saurona z Dol Guldur i szaleństwa Thorina.

2. Aktorzy. Ludzie narzekali na tego i owego, ale mi się wszystkie wykonania podobały. Ale oczywiście jedna rola zdecydowanie wybijała się ponad wszystkie pozostałe. Martin Freeman stworzył archetypicznego hobbita, z jego cwaniactwem, uporem, dobrodusznością i ukrytą w niepozornej postaci odwagą. Nie to co mimozowaty Frodo, wkurwiający Merry z Pippinem czy niedojdowaty Sam. Wspaniała scena, kiedy Bilbo z Gandalfem siadają po bitwie i nic nie mówią, bo i nic do powiedzenia nie zostało.

3. Wstawki warhammerowe. Troll z kikutami wzmacnianymi bronią totalnie jak żywcem wyjęty z Ogre Kingdoms. Dain – zabójca trolli. Zmutowany troll (czy tam inny waflon) z małą ręką.

4. Szeroko komentowane wielkie czerwie. Wątki lovecraftowskie pojawiły się już w Drużynie Pierścienia w postaci gwiezdnego pomiotu (lub Hastura, trudno powiedzieć, ciemno było), więc o co krzyk? Tylko pytanie: gdzie te robale poszły po bitwie? Czemu nie ruszyły aby zniszczyć Dal?

5. Bilbo w pewnym momencie mówi Thorinowi, że nie jest wojownikiem, tylko hobbitem. Ewidentny dowód na to, że hobbit to klasa postaci, całkiem jak we wczesnych dedekach.

Niby minusów wymieniłem więcej, ale to wynik chłodnej analizy. Film widziałem dwa razy i mi się podobał, kiedy siedzi się w kinie nie myśli się specjalnie o nieścisłościach i ewidentnych fakapach. Nie obraziłbym się, jakby Jackson nakręcił coś jeszcze.

Nowe Secret Service i nostalgia w crowdfundingu

Pierwszy numer kupiłem, przeczytałem wszystko co było do przeczytania (co jest rzadkością w moim przypadku) nawet mi się podobał, ale to jest zupełnie inny klimat niż kiedyś, kiedy każdy numer każdego pisma o grach był kopalnią niedostępnych inaczej informacji. Kiedyś nie było neta i pisma o grach stanowiły jedyne źródło wiedzy. Czasem wspominały o jakiejś grze w trzech zdaniach i dawały malutkiego skrina. a mały Wolfik brał lupę i oglądał takiego skrina dokładnie z każdej strony budując na tej podstawie wyobrażenie o tym jak zajebiaszcza to musi być gra. Szczególnie mocno badałem w ten sposób dawne crpg, bo na małych skrinach ledwo było widać wszystkie cyferki opisujące postacie i artefakty. Czyli – niemożliwe jest współczesne powtórzenie doświadczenia z lat 90tych. Inne czasy, inne wyzwania, inna ilość czynników wymagających uwagi.

Zatem – co z tym Secretem? Wszyscy znamy zawirowania wokół nazwy i wydawania pisma. Nic od siebie więcej nie dodam, chyba mało jest osób, które uznały wydźwięk sytuacji za pozytywny. Ja do nich również nie należę.

Popatrzmy za to na drugi numer. Coraz oczywistsza staje się sprawa jechania na nostalgii. Drugi numer to prawie same starocie, wspominki, teksty przekrojowe. Fajn baj mi, ale czy rzeczywiście pismo ukazujące się w 2014 roku powinno skupiać się na opisywaniu gier sprzed 25 lat?

Tak się złożyło, że ten temat stał się wspólny dla wielu zbiórek crowdfundingowych zorganizowanych w ostatnim czasie w Polsce. Zasadnicze pytanie brzmi – co zrobić z nostalgią? Udawać, że nadal są lata 90te, albo ogłaszać tryumfalny powrót do nich? Nie da się, żeby nie powiedzieć, że to zwykłe oszustwo. Chyba najuczciwiej do tematu podeszli Krzysztof Gonciarz i Michał Górecki – postanowili nakręcić film o tym jak było. Koniec, zamknięty rozdział, smutna muzyczka, piękne czasy, to se ne vrati. Ale z drugiej strony – piractwo, mizeria edytorska i estetyczna. Takie granie na nostalgii jest uczciwsze. Autorzy mówią wprost – dostaniecie nostalgię, ale nic ponadto. Nie będzie wskrzeszania legend, nie będzie kultowych powrotów. Martwe legendy pojawią się przed kamerą, trochę powspominają, może wspólnymi siłami dojdą do wniosku dlaczego tamten świat upadł i już nie wróci. 

Thank you for playing obejrzę z przyjemnością. Do kolejnych projektów obiecujących cuda wskrzeszania będę podchodził bardzo sceptycznie. 

czwartek, 15 stycznia 2015

Dzieci Wittgendorfu odcinek 15 – Zagłada Waldendorfu. Keep on the Borderlands cz. IV.

Występują:
Stefan (Reiner) – człowiek, przepatrywacz, ex-hiena cmentarna,
Johann (Pablo) – człowiek, żołnierz, ex-złodziej,
Konrad (Franz) – człowiek, przepatrywacz, ex-kanciarz
Dietmar (Tiamat) – człowiek, żołnierz, ex-upadły akolita Sigmara

Czas: Erntezeit 2521

Miejsce: wieża strażnicza nad rzeką Aurith.

Rozpoczęliśmy od tego, że bohaterowie, z pomocą mieszkańców Waldendorfu przytargali pod wieżę ucięte głowy chimery (zwanej również hydrą). W ramach ich zagospodarowywania jedna głowa została umieszczona w pobliżu mrowiska, dwie pozostałe zostały zakopane. Żeby w razie czego mieć jakiś dowód ich heroicznego czynu.

Dietmar został zaskoczony przez jedną z młodych mieszkanek wioski, Hildę, która zgłosiła się na ochotniczkę jako tropicielka i kandydatka na żołnierkę. Dietmar na razie odprawił ją z kwitkiem i postanowił zastanowić się nad tematem.

Hilda
„Jak to”, strzelili knee-jerkiem gracze, „młoda dziewczyna chce iść do wojska, sama w wieży w dzikiej głuszy z pięcioma (no dobra, czterema i pół) chłopami przez pół roku, a rodzina ją jeszcze popiera?” Witamy w Neverlandzie.

Tym razem gracze zajęli się trywiami, zanim przystąpili do ciekawszych rzeczy. Postanowili przede wszystkim popłynąć do najbliższego miasta (Mielau), aby zaopatrzyć się w kilka produktów niezbędnych do funkcjonowania w leśnej głuszy. Przede wszystkim w gorzałkę. Niebagatelny wpływ na tą decyzję miało to, że właśnie kończył się półroczny okres postu, jaki narzucił sobie Dietmar w ramach pokuty za niegdysiejsze, niezbyt bohaterskie zachowanie.

Dietmar z Konradem popłynęli zatem do miasta na zakupy, starając się przy tym zachowywać zasady konspiracji (z różnym skutkiem, niemniej jednak chyba udało im się uniknąć zdemaskowania), zaś reszta została na wieży organizując sobie czas we własnym zakresie. Stefan postanowił zorganizować żalnik (nie mógł tego wiedzieć, ale już niedługo okazał się on przydatny – ale nie uprzedzajmy wypadków), zaś Johann ćwiczył machanie nowym mieczem.
Nowy miecz Johanna
Bez większych problemów (większych niż konieczność wiosłowania pod prąd rzeki przez kilkadziesiąt kilometrów) Dietmarowi i Konradowi udało się powrócić z odpowiednimi zapasami, w tym przede wszystkim z ilością wódki, która wystarczyłaby na kislewskie wesele. Bohaterowie nie widzieli gorzałki od dłuższego czasu, więc dziwnym nie jest, że ochoczo zabrali się za konsumpcję.

O kwestii podręcznikowych (a w szczególności tych ze Zbrojowni Starego Świata) cen różnorakich produktów chyba zrobię osobny wpis, bo to jakaś parodia.

Najbliższe dni upłynęły na konsumowaniu alku, jedzeniu specjałów przygotowanych przez Rufusa (szkoda, że Wiadernego nie było na sesji, bo akurat trwało najważniejsze święto wyznawców Esmeraldy, czyli Tydzień Ciasta) i kilku mniej zobowiązujących podróżach:

1. Bohaterowie odwiedzili ponownie Waldenhof (a nawet zaczęli być tam regularnymi bywalcami). Dietmar zgodził się przyjąć Hildę na termin, Konrad ćwiczył wiosłowanie z Ulim, a Stefan i Johann nabywali zapasy (groch z kapustą). Konrad zakupił też sadzonki, które umieścił w nabytych w Mielau donicach z myślą o założeniu niewielkiej plantacji/ogródka.

2. Zapadła decyzja, aby popłynąć w górę rzeki, żeby chociaż z grubsza zbadać jej przebieg. Udało się w miarę bez problemów dopłynąć aż do skraju mapy.

3. W lesie bohaterowie natrafili na przewróconą kolumnę, a oględziny okolicy doprowadziły do odkrycia wejścia do starożytnych ruin. W środku oprócz brudu, pułapki (zmyślnie ominiętej przez Stefana) i pajęczyn bohaterowie znaleźli salę z 20 pięknymi posągami smukłych humanoidów (czyżby elfy?) i dziwny artefakt o niewiadomym pochodzeniu i przeznaczeniu – ok. dwukilogramowy dysk wykonany chyba z miedzi, jakby z zamkniętą w nim żelazną (albo nawet cięższą) kulą. Ciul znajet co to takiego.

4. Z kolei podczas wyprawy na wzgórza po drugiej stronie rzeki w jednej z dolin bohaterowie trafili na tajemniczy grobowiec, zupełnie pusty jeśli nie liczyć zamkniętego na głucho (i nie dającego się za Kataj cesarski otworzyć) kamiennego sarkofagu pozbawionego jakichkolwiek zdobień.

5. Na tychże wzgórzach Stefan został bez dania racji zaatakowany przez wielkiego ptaka-nielota przypominającego trochę indyka. Obeszło się bez walki, bo ptak po tym jak nie wyszedł mu cios zza winkla podał tyły i zbiegł w podskokach.

Zaczepny Indor ze Wzgórz
W międzyczasie wieżę odwiedził sierżant Waldemar wraz ze swoją kanonierką wypchaną zapasami. Oprócz dostaw przywiózł również wieści z szerokiego świata. Horda Surthy Lenka została ostatecznie rozbita w Kislevie, a sam jej przywódca legł w bitwie. Nie koniec jednak z kłopotami, bowiem chodzą słuchy, że w kierunku Kisleva zmierza kolejna armia najeźdźców. Na jej spotkanie wyruszył sam Wielki Teogonista Volkmar Ponury wraz z armią fanatycznych wyznawców Sigmara i kontyngentem wystawionym przez elektora Talabeklandu. Dietmar bardzo podpalił się na myśl o udziale w takiej wyprawie, więc po pijaku (wizyta kanonierki skończyła się imprezą) napisał liścik do Kempa, w którym poprosił o przeniesienie na odcinek marszu na północ. Jak na razie odpowiedzi się nie doczekał.

Warte odnotowania w kontekście późniejszych wydarzeń jest to, że Dietmar nie chcąc się narażać (na wyimaginowane zarzuty, dodajmy) na czas wizyty sierżanta oddelegował Hildę do domu.

Pomiędzy kolejnymi wypadami dzielnej kompanii miało również miejsce niepokojące zdarzenie. Którejś nocy wiatr przyniósł do wieży dochodzące z północy niskie wycie, nieprzypominające niczego co bohaterowie do tej pory słyszeli. Ryki dochodziły do uszu bohaterów przez kilkanaście minut, po czym ucichły i więcej się nie powtórzyły. Bohaterowie w zasadzie zignorowali temat, ale jak się okazało, nie było to ich (znaczy gardeł wydających te odgłosy) ostatnie słowo.

Kilka nocy później bohaterowie spostrzegli jeszcze inne zjawisko – nad lasem na północnym zachodzie unosiła się łuna, jak od pożaru. Wniosek był natychmiastowy – Waldendorf płonie! Szybko zorganizowano ekspedycję zwiadowczo – ratunkową. Po szybkim marszu przez las okazało się, że obawy niestety się potwierdziły – leśne osiedle stało w płomieniach, wszystkie chaty trawił ogień, brama w palisadzie była wywalona, ani śladu żywego ducha. Szybka inspekcja śladów wykazała dużą ilość kopyt i racic w całej wiosce. Konrad dostrzegł na środku jeziora łódkę z dwoma pasażerkami. Okazało się, że dwie dziewczyny – Berta i Julia przeżyły atak, bo wyprawiły się w nocy na połów raków. Opowiedziały zatem bohaterom, że Waldendorf stał się celem wściekłego ataku sporego stada zwierzoludzi, którzy błyskawicznie spacyfikowali obronę, zabili stawiających większy opór, resztę zaś uprowadzili w nieznanym celu. Ale całe szczęście w znanym kierunku – na północny wschód.
Berta
Bohaterowie chcieli zostawić młodzież w wiosce, ale ostatecznie dali się przekonać, że pomoc dwóch łuczniczek może się przydać. Ruszyli zatem łatwym do wytropienia, pomimo nocy, śladem zwierzoludzi i pędzonych przez nich waldendorfczyków.

Julia. Już w barwach wojennych.
Po kilku godzinach marszu przez las trafili w końcu na miejsce – okazało się, że zwierzoludzie spędzili mieszkańców do grobowca, który został jakiś czas temu zbezczeszczony przez bohaterów. Waldendorfczycy trzymani byli w kręgu z zaostrzonych pali pilnowanym przez kilku pomniejszych zawodników, podczas gdy większość z ponad dwudziestu bestii tłoczyła się wokół wielkiego ogniska, na którym piekły się obdarte ze skóry ciała. Z grobowca co jakiś czas wychodził wielki zwierzoczłek, podchodził do waldendorfczyków, wyciągał jedną osobę, i zabierał ją do grobowca. Z wnętrza dochodziły przeraźliwe wrzaski torturowanego człowieka, a po kilku-kilkunastu minutach ten sam wielki zawodnik wynosił na zewnątrz obdarte ze skóry i zdekapitowane ciało, które reszta bestii z miejsca wrzucała na ruszt. Gdzieś pomiędzy kopytnymi kręciło się kilka wilczarzy wyglądając okazji do złowienia jakiegoś soczystego kawałka. Nad ciżbą górowały cztery wielkie centigory.

BrooZwierzoludzie w pełnej krasie.
Bohaterowie nie za bardzo wiedzieli co zrobić. Mówiąc wprost – bali się w sześć osób atakować ponad dwudziestu chaotycznych istot. Patrzyli więc bezradnie, jak kolejne osoby pozbawiane są życia w okrutny sposób. Byli świadkami śmierci m. in. starego Stefana, z którym często rozmawiali podczas pobytów w wiosce.

W końcu wielki bestigor wyciągnął zza ogrodzenia Hildę i zaczął ją wlec w kierunku grobowca. Konrad nie zdzierżył (sam sobie zaordynował test Siły Woli, który oblał) i strzelił z kuszy do wielkiego zwierzoczłeka celując w oko. Zaraz po nim strzał oddał Stefan, również mierząc w oczodół. O dziwo, obaj trafili! Gor zaczął wyć oślepiony, Hilda wyrwała się z jego uścisku i uciekła w las, za nią pobiegł jeden z ungorów i jeden z wilczarzy. Powstało zamieszanie, w którym bohaterowie szybko zorganizowali stanowisko ogniowe: Konrad, Stefan, Berta i Julia powłazili na drzewa, skąd prowadzili ostrzał, a Dietmar i Johann zostali na dole, żeby odpierać ataki. Zanim bestiom udało się zorientować co się dzieje udało się kilka z nich odstrzelić. Ostatecznie wystrzał z karabinu Johanna dał im znać gdzie znajdują się napastnicy. Zaczęła się bitwa.

Starcie było szybkie, brutalne i zaskakująco destrukcyjne dla pogłowia zwierzoludzi w lasach Ostermarku. Johann i Dietmar lekko pobrali, ale obaj zachowali jeszcze Żywotność, podczas gdy kilkanaście rogatych trupów zaległo na polanie.

W bitwie zastosowałem zasady dotyczące minionów z 3 edycji. Czyli nie traktujemy przeciwników indywidualnie, tylko mechanicznie jako jednego wroga z jedną pulą ataków i jedną pulą Żywotności. Jak wyszło? Taka opcja pasuje do sytuacji heroicznych, kiedy bohaterowie kładą trupem kilku wrogów w jednej rundzie. Czyli akurat do takiej sytuacji, jaka miała miejsce w naszej grze. W porównaniu do normalnych starć wyglądało to na bardzo proste, ale aż takie nie było. O zwycięstwie zadecydowało błogosławieństwo Ulryka, bo Dietmar rzucał Furię za Furią, kosząc wrogów jak zboże. Centigory teoretycznie powinny były przedstawiać sobą większe zagrożenie, ale zgubił je brak opancerzenia. Niemniej jednak – Dietmara tylko jeden cios dzielił od krytyków, jeśli by padł to mogło być słabo. No i należy pamiętać – następnym razem zwierzoludzie nie muszą być minionami i mogą okazać się znacznie twardszym orzechem do zgryzienia.

Centigor
Nieocenione zasługi dla zwycięstwa oddał nowy miecz Johanna. Okazało się, że za każdym razem, kiedy skaleczy wroga wpija się w jego ciało i łapczywie wysysa krew. Potężna broń, ale czy aby na pewno bezpieczna i z pewnego źródła?

Bo pokonaniu wrogów i dobiciu oślepionego przywódcy bohaterowie rzucili się na pomoc Hildzie. W samą porę. Nie zdążyła uciec daleko i kiedy Konrad ją znalazł jeden z wilczarzy szarpał ją za rękę, rozcinając ją do kości. Ponadto, dziewczyna miała głęboką ranę w boku, prawdopodobnie po dźgnięciu włócznią ungora. Konrad przymierzył z kuszy i strzelił prosto w odbyt zaaferowanego canis tenebrarum. Ten puścił dziewczynę i rzucił się na Konrada, który przeszedł w pełną obronę i zaczął wyglądać pomocy. W końcu nadbiegł Dietmar (albo Johann, już nie pamiętam) i dobił kolczastego.

Koniec! Zwycięstwo! Ale czy na pewno? Szybkie przeliczenie głów doprowadziło do wniosku, że z Waldendorfu ubyło 30 dusz – zabitych w ataku, a potem zamordowanych w grobowcu. Pozostali nie byli w najlepszym stanie, ranni i wycieńczeni, pędzeni w większości na boso przez kilka kilometrów lasu. Coś trzeba było z nimi zrobić.

Ale najpierw trzeba było sprawdzić, czy przypadkiem w grobowcu nie czyha jakiś pominięty waflon. Konrad i Dietmar zeszli po schodach, żeby sprawdzić co się kryje we wnętrzu krypty. Nie było to wesołe. Całe pomieszczenie schlapane było krwią, wszędzie porozrzucane leżały skóry zdjęte z nieszczęśników z Waldendorfu. Ucięte głowy zaś usypane zostały w ładny kopczyk pod symbolem, który jakiś czas temu Dietmar pracowicie skuł. Dalej był skuty, ale w jego miejsce powstał identyczny, tyle że namazany krwią.

Cóż było robić, czasu się nie cofnie, trzeba było zatem zająć się ocalałymi. Bohaterowie odprowadzili ich do wieży, gdzie zajęli się nimi najlepiej jak umieli. Czyli napoili i uleczyli w miarę możliwości. Wiele osób było jednak w takim stanie, że mogło nie przeżyć najbliższych dni (ostatecznie do końca sesji zmarła jedna osoba). Drużyna zabrała się zatem za równoległą realizację dwóch pomysłów. Berta i Julia zostały wysłane do druidów pod Hochblassen – to była najbliższa placówka zdolna udzielić znaczącej pomocy. Konrad i Dietmar zaś wyruszyli wraz z grupą kilkunastu co lepiej się czujących waldendorfczyków do pogorzeliska, żeby zobaczyć co uda się znaleźć i żeby przyprowadzić owce, które mogły przeżyć atak.

Na miejscu okazało się, że wioska została spalona prawie do gołej ziemi. Niemniej jednak, jakieś fanty udało się odnaleźć, udało się również zebrać rozproszone owce. Konwój składający się z kilkudziesięciu owiec, kilkunastu leśnych, Dietmara i Konrada ruszył więc z powrotem do wieży. Ale! Owce beczały na całą okolicę, więc dziwnym nie było, że sprowadziły towarzystwo. Kolumna została zaatakowana przez kilka leśnych pająków, które postanowiły porwać kilka owiec. Całe szczęście Dietmar i Konrad poradzili sobie z napastnikami, nie odnosząc większych strat.

Sytuacja w wieży zaczynała robić się mało wesoła, z wyczerpania i odniesionych ran zmarła pierwsza osoba, nie wiadomo było, czy wiadomość do druidów udało się dostarczyć. Całe szczęście po trzech dniach na wieży wylądował sokół nadlatujący od strony Hochblassen – to siostra Annika przybyła żeby ocenić jak wygląda sytuacja i pomóc najbardziej potrzebującym. Po opatrzeniu rannych zapowiedziała, że wkrótce powinna przybyć kolejna delegacja, tym razem naziemna, z bratem Dietrichem i bratem Edmundem na czele, a ona musi lecieć dalej, zanosząc wieści o ataku do Nachtdorfu.

Jak powiedziała, tak zrobiła i na tym zakończyliśmy.
Dotychczas zbadany teren. Są pewne zmiany.