Diefenbach

Diefenbach

poniedziałek, 10 lutego 2014

Dzieci Wittgendorfu odcinek 3 – Godzina piąta, minut trzydzieści

Występują:
Johann (Pablo) – człowiek, żołnierz, ex-złodziej,
Konrad (Franz) – człowiek, żołnierz, ex-kanciarz,
Stefan (Reiner) – człowiek, żołnierz, ex-hiena cmentarna,
Dietmar (Tiamat) – człowiek, żołnierz, ex-upadły akolita Sigmara,
Rufus (Wiaderny) – niziołek, żołnierz, ex-rzemieślnik.

Czas: Nachhexen – Pflugzeit 2521

Miejsce: Grissenwald – Kemperbad – Wittgendorf – Bissendorf – Nachtdorf

Decyzja zapadła – drużyna w całości postanowiła nie dawać dyla, lecz karnie pomaszerować w kamasze. Gdyby wiedzieli co ich czeka, być może podjęli by inne kroki. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Łódź szybko płynęła w dół Reiku do Grissenwaldu. Dwie godziny po wypłynięciu z Nuln dzielna załoga już wykłócała się w porcie Grissenwaldu z lokalną ludnością. Poszło oczywiście o lokalizację komisji rekrutacyjnej kpt. Blaukertza. Przy okazji Bohaterowie zwrócili uwagę na zacumowany w porcie duży statek, na którym smętnie siedziało przy wiosłach kilkudziesięciu niezbyt wesołych zawodników w purpurowo – żółtych mundurach.

Komisję udało się znaleźć w jednej z tawern. Nie kierował nią jednak kpt. Blaukertz, lecz porucznik Feliks Krautz. Wprowadziło to niejakie zamieszanie, ale po krótkiej chwili i wyjawieniu kto załogę tutaj skierował wszystko udało się naprostować. Okazało się, że kpt. Blaukertz jest dowódcą oddziału, do którego przeprowadzana jest rekrutacja, zaś kierownikiem komisji jest właśnie Krautz.

Konrad już chwilę po zapisaniu nazwisk na liście pożałował, że zgodził się na kamasze. Sierżant Helmut z miejsca zaczął wydzierać się na dzielną drużynę, nie szczędząc ani gardła ani dynamizatorów. Bohaterowie zdali cywilny sprzęt (Dietmar z ciężkim sercem rozstał się z młotem, Stefan ze szpadlem, a Rufus z granatem), pobrali sprzęt wojskowy (na razie jedynie z bronią zapasową), przebrali się w mundury (purpurowo – żółte, a jakże) i pomaszerowali na statek.


Tam poznali kapitana Blaukertza i resztę załogi. Usiedli na ławkach przy wiosłach i ruszyli w dół Reiku. Konrad klął na czym świat stoi, chyłkiem pociągał z przemyconej flaszki i spiskował ze Stefanem jak to zrobić, żeby się nie narobić. Reszta przyjmowała swoje nowe położenie z pogodą ducha i radością w sercu. Rufus prawie popuścił strużkę kiedy mijał ich statek wyładowany armatami i prochem.

Jak się okazało oddział płynął do Bissendorfu w Ostermarku i miał zasilić szeregi 11 Regimentu Piechoty tej właśnie prowincji. Podróż rzekami Reik, a potem Stir zajęła sześć dni, przy czym na Stirze trzeba było już ostro wiosłować, bo statek płynął pod prąd. Konrad przez cały czas próbował dokonywać wykroczeń przeciwko dyscyplinie wojskowej, ale okazji brakowało, więc zbyt dużo nie zdziałał.

Godne odnotowania było to, że statek siłą rzeczy, płynąc w dół Reiku musiał przepłynąć koło Wittgendorfu. Drużyna pierwszy raz zobaczyła swoją rodzinną wieś odkąd opuścili ją siedem lat wcześniej. Mieli zarobić, wrócić i pomóc swoim rodzinom. Teraz okazało się, że nie ma już do czego wracać ani komu pomagać. Wieś była zruinowana i opuszczona, trawa i krzaki porosły domy, w których wychowywali się bohaterowie. Wśród ruin krążył tylko zakuty w staroświecką zbroję jeździec, jeden z tych, których bohaterowie pamiętali z dzieciństwa jako zwiastunów nieszczęść i cierpienia. Zamek Wittgenstein stał za to tak samo jak dawniej, dumnie wznosząc swe ponure mury nad wodami Reiku.


Bohaterowie w nagłym przypływie żalu i bezsilności poprzysięgli, że jeszcze tu kiedyś wrócą i zrobią porządek.

Tymczasem jednak, nocując zawsze gdzieś wśród natury, nigdy w miastach, oddział dotarł do swego miejsca przeznaczenia, czyli Bissendorfu. Oprócz miasta znajdował się tutaj fort (nowoczesny, gwiaździsty), w którym odbywały się szkolenia rekrutów armii Ostermarku.

Zaczęło się całkiem przyjemnie, bo sierżant Dreben (nemezis Konrada) wieczorem przyniósł parę beczek browaru, które po przemowie kapitana Blaukertza rekruci osuszyli. Niektórzy suszyli tak intensywnie, że następnego dnia byli kompletnie nie do użytku, za co dostali 50 batów (tak dokładnie to był Stefan). Okazało się zresztą, że baty wymierzane przez oprawcę na placu szubienicznym fortu są dość często stosowaną metodą wychowawczą i, z wyjątkiem Rufusa, każdy do końca szkolenia co najmniej raz dosłużył się wygarbowania skóry. Dietmar za bójkę z innymi rekrutami, Johann za tą samą bójkę oraz za pyskowanie sierżantowi, Konrad i Stefan za udział w nielegalnych rozgrywkach hazardowych i posiadanie niedozwolonych substancji, w tym tajemniczego proszku rozprowadzanego przez niejakiego Asmusa, po którym to proszku Konrad myślał, że jest Sigmarem.

Ale nie uprzedzajmy wypadków. Najpierw trzeba było dokonać przydziału nowych rekrutów do odpowiednich formacji. Możliwości były dwie. Albo halabardnicy, albo muszkieterowie. Johann i (zwłaszcza) Dietmar woleli halabardę, bo ich marzeniem było od dziecka napierdalać czymś dużym i ciężkim. Reszta wolała muszkiet, bo nie uśmiechało się im stanie w pierwszym szeregu w roli szarżołapu. Kwalifikacja odbywała się w ten sposób, że każdy z rekrutów miał się popisać strzałem z kuszy. Wszyscy się strasznie spięli, żeby wypaść dobrze, a Dietmar się spiął, żeby wypaść jak najgorzej. Poszło różnie (Dietmarowi koncertowo udało się spierdolić swoje zamierzenie, czyli trafił bardzo dobrze), ale ostatecznie okazało się, że wszyscy zostali przyjęci w szeregi strzelców. Dietmar poprosił o przeniesienie, ale jedyne co zyskał to srogi opierdol od sierżanta.

Dalej potoczyło się już szybko, bohaterowie dostali sprzęt (w tym płytowe półzbroje, ku uciesze Dietmara), a potem wpadli w kierat ćwiczeń i musztry. Przed obiadem strzelanie z kuszy, po obiedzie walka mieczem i tak przez dwa tygodnie. Przez następne dwa tygodnie – strzelanie z karabinu i walka w formacji. Przy tym bumelancki nastrój Konrada zaczął niektórych denerwować, doszło do gorszących utarczek z Rufusem.

Standardowy Miecz Bojowy wz. 2504 oraz Karabin Halla wz. 2512

W międzyczasie, w nocy 18 Jahrdrunga, miało miejsce niecodzienne zdarzenie. Fort i obóz ogarnęła panika, kiedy niespodziewanie nastąpiła podwójna pełnia (jakby kiedykolwiek podwójna pełnia była spodziewana), a żeby tego było mało nocne niebo przecięła kometa o dwóch ogonach. To nie mogło oznaczać niczego dobrego, ale co z tego wyniknie – na razie pozostaje tajemnicą.

Po kolejnych dwóch tygodniach szkolenie dobiegło końca. Drużyna zapakowała się i wraz z innymi rekrutami (w sumie ok. 300 żołnierzy) ruszyła do Fortu Nachtdorf, gdzie dostali przydział. Maszerowało się co najmniej ciężko, cały sprzęt, który bohaterowie dostali ważył sporo powyżej ich możliwości udźwigowych. Radzili sobie Dietmar (bo jest silny) i Rufus (bo dostał lżejszy miecz i nie dostał zbroi).

Standardowa półzbroja piechoty

Żeby przyspieszyć podróż kpt. Blaukertz postanowił ruszyć na skróty – na przełaj pomiędzy Martwym Borem a Posępnymi Wrzosowiskami. Nazwy nie były zbyt zachęcające, okazało się też, że dość dobrze odpowiadają rzeczywistości – las był ciemny, gęsty i ponury, a wrzosowiska zamglone i złowrogie. Żeby było jeszcze weselej, pogoda zupełnie się zepsuła i zaczęło lać, wiać i tłuc piorunami. Większość z siedmiodniowej podróży upłynęła na zmaganiach z błotem i strugami deszczu. Drużyna była też co nocy złośliwie (no bo jak inaczej?) wyznaczana na psią wachtę, do wszystkiego doszło więc jeszcze niedospanie.

Pomimo niepokoju jaki towarzyszył każdemu nocnemu stróżowaniu jedynym incydentem jaki miał miejsce było znalezienie martwego żołnierza o poranku szóstego dnia. Jego twarz była wykrzywiona grymasem przerażenia, jednak przyczyny śmierci nie dało się stwierdzić. Zdarzenie było na tyle niepokojące, że bohaterowie zarobili pierwsze w życiu Punkty Obłędu.

Człowiek siedzi i dłubie tabele spotkań losowych, a tu przychodzi taki Wiaderny i rzuca tak, że nic się nie dzieje. In the immortal words of poseł Rutecki: „Wie pan co? I to jest kurwa skandal!”.

Po siedmiu dniach udało się dotrzeć do cywilizacji, a po dwóch kolejnych na horyzoncie zamajaczył sam Fort Nachtdorf – dom drużyny na następne dwa lata.

Bohaterowie zdążyli poznać dowodzącą fortem płk. Flavię Ignis (i dowiedzieć się, że jest bardzo surowa, wszyscy w forcie chodzą jak w zegarku, bo pod pręgierz łatwo trafić, a i na szafot dostać się wyczynem nie jest), a także swojego nowego bezpośredniego przełożonego – kpt. Engelberta Kempa, dowódcę Tymczasowej Kompanii Zwiadu Terenowego. Kompanii uważanej (niesłusznie, oczywiście!) za karną. Pogadali trochę z kolegami z oddziału, dowiedzieli się tego i owego, pobrali mapę terenu, który będą patrolować i na tym zakończyliśmy.

Fort Nachtdorf i jego okolice. Plan na najbliższe dwa lata - zwiedzić każdy hex.


Uwagi:
- jak widać, trochę się tego jednak nazbierało, ale miałem wrażenie, że sesja nie obfitowała za bardzo w ciekawe wydarzenia – jak to wyglądało z tamtej strony zasłonki?
- planowałem, żeby temat podróży i szkolenia opędzić w ciągu godziny, max dwóch, a potem przejść do ciekawszych rzeczy – nie udało się, bo przejęliście inicjatywę – bardzo dobrze, tylko starajcie się, kiedy podejmujecie takie akcje, żeby znalazło się w nich miejsce dla całej drużyny. Pomyślę zresztą jak to rozwiązać mechanicznie.
- macie parę dni wolnego, zanim dostaniecie jakieś zadanie, więc możecie dowiedzieć się kto zajmuje się rzeczami, które mogą was interesować – najlepiej pytajcie w komentarzach, bo posty na fb giną jak łzy w deszczu. Przygotuję zresztą dodatkowy post z podstawowymi informacjami;
- Johann miał urodziny, które przegapiliście – wstyd.

1 komentarz:

  1. Ad. 1.
    Ja nie mam uwag, podobało mi się. Niby nic się nie działo, ale można było pobawić się postacią, nie przejmując się chwilowo, że w każdej chwili może cię szlag trafić. Albo inne chaotyczne ścierwo. Tutaj najwyżej mogłeś dostać baty albo z liścia od wkurzonego niziołka (Konrad vs. Rufus 0:2 :)). Miły przystanek przed następnymi przygodami.

    Ad. 2.
    Nie zawsze się da. Jakoś nie widzę Konrada uczestniczącego w nabożeństwach (bardzo nad tym boleję i postaram się to zmienić), albo Dietmara działającego wbrew regulaminowi (każden przejaw bumelanctwa osłabia siłę armii, a co za tym idzie naraża Imperium i Świętą Religię na niebezpieczeństwo i jako taki winien być wypalany żywym ogniem!!). Może nie ma sensu na siłę tego zmieniać? No, chyba, że się drużyna zacznie się dzielić i rozłazić, jak kocięta na pierwszym spacerze.

    Ad. 3.
    Dla mnie plan dnia jest prosty i oczywisty: kojo, pobudka, świątynia, żarełko, plac, świątynia, żarełko, plac, świątynia, żarełko, kojo. A przed snem czas rozwój duchowy kompanii, czyli kolejna przypowieść o Młotodzierżcy. Jeśli mogę nieco prywaty dorzucić, to chcę poszukać chętnych do sparrów na młoty. Miecz, mieczem, ale młot to jest podstawa! Przy okazji: strzelanie można ćwiczyć na własną rękę? Chodzi o to, czy jeśli rekrut chce to ćwiczyć, to mu potem ładunki uzupełnią.

    Ad. 4.
    A to już problem solenizanta, że o swoich urodzinach zapomniał i jakiejś flaszeczki (na początek) nie skręcił! Ja urodzin kompanów w kalendarzyku nie zapisuję.

    OdpowiedzUsuń