George Miller wrócił do
swojej sztandarowej serii i, ni z beczki ni z teczki, skręcił czwartego Mad
Maxa. Fury Road miałem przyjemność obejrzeć w kinowym maratonie, razem z
pierwszymi dwoma częściami. Technika filmowa poszła znacznie do przodu, film
wygląda jak zrobiony przez kogoś młodszego. Ale nie uprzedzajmy. Pewne spoilery
w dalszej części, ale luz, to nie jest film z twistami. Niemniej jednak, jeśli jeszcze filmu nie widziałaś - marsz do kina, do czytania zapraszam potem. Największy spojler jest
taki, że Max Rockatansky nie jest głównym bohaterem. Ale ponownie – nie uprzedzajmy.
Trailery były tak
napakowane akcją, że można było pomyśleć, że pokazały wszystko co było do
pokazania.
Chuja tam pokazały,
tyle wam powiem.
Kina akcji chyba nie da
się bardziej docisnąć do ściany bez popadania w kompletny chaos i przyprawiania
widza o ból głowy (tak jak w kilku mocniejszych produkcjach japońskich). Akcja
chwyta za gardło i nie puszcza do końca. Samochody wybuchają, są kawałkowane,
miażdżone i ogólnie traktowane bardzo mało ostrożnie. Ludzie są miażdżeni przez
koła i burty pojazdów, wysadzani w powietrze i ciul wie co jeszcze. Kilku
miłosiernie tylko zastrzelili. Najbrutalniejsze sceny (urwanie twarzy Immortanowi,
rozrywanie na kawałki trepów) są pokazane błyskawicznie, nie ma za bardzo
epatowania gore, szczególnie w porównaniu do Mad Maxa i Road Warriora. Dokładnie
miałem okazję wszystko zobaczyć dopiero za drugim razem, kiedy wiedziałem kiedy
patrzeć – tak, byłem w kinie i drugi raz.
Furiath by się obsrał, tyle
tu patentów, których on do swoich sesji nie wymyślił. Armia fanatycznych
samobójców chromujących usta tuż przed śmiercią i karmionych transfuzjami krwi
oraz ludzkim mlekiem, jadąca do walki w rytm bębnów i riffów wycinanych przez
podwieszonego na samochodzie ślepego mutanta-gitarzystę, istnego Ayatollah of
rock’n’rolla plującego dźwiękami równie gęsto co ogniem (z gitary). Bullet Farmer mający naboje zamiast zębów
oraz czapkę z pasów z nabojami. Ludożerca – liczykrupa, wyglądający jak
skrzyżowanie lynchowskiego barona Harkonnena z Pinheadem (spasła masa z problemami
dermatologicznymi, ubrany w staroświecki gajer, tyle że z otworami na sutki, do
których przyczepione są łańcuchy). Immortan Joe wyglądający jak czempion Chaosu
(tak dokładnie to chyba Nurgla). Pełna wystawa ekscentryków w ich
ekscentrycznych samochodach. Kult V8 i mitologiczno-językowy patchwork
(domyślam się, że scenarzyści wiedzieli, że powinno być Imperatrix Furiosa, a
nie Imperator Furiosa i zrobili to celowo z błędem gramatycznym). Taki
szczegół, jak widoczna przez pół sekundy twarz lalki przyczepiona z tyłu głowy
jednego z mooków. Na postapokaliptycznym pustkowiu liczy się styl i ten film
stylu ma od zajebania.
Na pierwszym planie turysta z WH40k |
Przestrzeń. Pierwsze
dwa Mad Maxy (oglądałem maraton, a co!) były ciasne, miało się wrażenie, że
dzieją się na bardzo małym obszarze. Tutaj mają rozmach. Czuć, że pustkowia są
wielkie. Mamy też zróżnicowanie terenów. Nie samą pustynią człowiek żyje. Niektóre
rzeczy są fajoskie, mimo że nie ma to żadnego znaczenia – wozy buzzardów,
dziwne postacie na szczudłach chodzące po bagnach – to tylko flavor, ale robi
ten film. Nie wiemy kim są, skąd się wzięli, ani dokąd zmierzają, są gdzieś w
tym świecie dziwne krainy i ich dziwni mieszkańcy.
Tempo jest doskonale
wyważone, nie ma ani chwili nudy, jeśli jakaś scena nie jest intensywna
intensywnością akcji to dzieją się rzeczy intensywne emocjonalnie. Dialogów nie
ma za dużo, ale może to i dobrze – brak jest charakterystycznych dla
współczesnego kina akcji mdłych onelinerów. Dużo się nie mówi, ale to dlatego,
że Fury Road to doskonały przykład umiejętnego zastosowania zasady show, don’t tell.
Oglądając film w
maratonie, można było wyłapać pewne rzeczy – Immortan Joe podobnie jak Humungus
w Road Warriorze nie pokazuje twarzy. To taka hollywoodzka klisza, że jak ktoś
przez cały film chodzi w masce, to na koniec ją zdejmuje. Tutaj, podobnie jak w
Mad Maxie 2 – nie. Owszem, na koniec mamy Joego bez maski, ale nie ma również
tej części twarzy, którą maska zasłaniała. Nigdy nie dowiadujemy się, jak
wyglądał naprawdę.
Widać też wyraźny
postęp w stosunku do poprzednich części. W każdym calu – technicznym (w
starszych filmach widać wyraźnie stosowanie prymitywnej techniki polegającej na
nagrywaniu samochodów jadących z normalną prędkością i przyśpieszaniu filmu),
fabularnym, ideolo. Mad Max 1 to kompletne exploitation (cięcia przy
wystrzałach z broni, żeby nie było widać żenującej jakości dymu), Road Warrior
to robiący wrażenie gatunkowy film klasy B, który swoją stroną wizualną
zainspirował całe późniejsze postapo. Fury Road to już zupełnie mainstreamowy
film A+ zrobiony z całą mocą współczesnego przemysłu filmowego. I z minimalnym
udziałem CGI, wszystko co na ekranie wybucha i rozpada się na kawałki naprawdę,
fizycznie wybuchło i rozpadło się na kawałki przed kamerą.
A o czym ten film w
ogóle jest? O tym, że beciki są oszukiwane przez system i dają się
przerabiać na mielonkę za interesy wielkich tego świata, służąc aparatowi ucisku i dyskryminacji. Skierowanej jak zawsze: przeciwko kobietom i wykluczonym ekonomicznie. Ale wystarczy ich
uświadomić co do interesu klasowego i ochoczo przyłączają się do rewolucji. Tylko, że nie – przyłączył się
zaledwie jeden.
Czy jest to obraz feministyczny,
o co zrobiło się trochę szumu? Nie, to znaczy tak. Anita Sarkeesian słusznie twierdzi, że nie. Ale można też zasadnie twierdzić, że tak i jedno nie
wyklucza drugiego. Fury Road jest po prostu normalny
i przyzwoity. Jest to film akcji,
który ma wiele postaci kobiecych. Kobiece bohaterki nie występują w nim, żeby
stanowić obiekty seksualne – uciekinierki są w ten sposób pokazane tylko raz,
kiedy Max widzi je po raz pierwszy (scena kąpieli), ale kiedy tylko pozbywają
się atrybutów zniewolenia, przestają być pokazywane przez ten pryzmat. Zwróćcie
uwagę na kadrowanie – w kolejnych scenach nie są już pokazywane w całej
okazałości na zasadzie „podziwiajcie ich urodę”. Dalej: ich udział w fabule nie
stanowi również elementu komicznego. Są też, uwaga, uwaga, nie do pomyślenia we
współczesnym kinie! – stare kobiety. I nie są (a) klasycznymi babciami ani (b) komicznymi
niedołęgami. Tak powinien wyglądać każdy jeden mainstreamowy film popularny, żeby było
normalnie. Jakże biedne i smutne są Avengersy w porównaniu.
Bardzo dobry film,
który ładnie się zestarzeje.