Występują:
Johann (Pablo) –
człowiek, złodziej,
Konrad (Franz) –
człowiek, kanciarz,
Stefan (Reiner) –
człowiek, hiena cmentarna,
Dietmar (Tiamat) –
człowiek, upadły (i to jak upadły!) akolita Sigmara,
Rufus (Wiaderny) –
niziołek, rzemieślnik.
Czas: Nachhexen 2521
Miejsce: Nuln i okolice
Po ostatnich przygodach
Bohaterowie stwierdzili, że należy im się solidny odpoczynek. Przez kilka dni
zajmowali się drobnymi sprawami życia codziennego. Czyli: Konrad latał na targ
pilnując cen żywności, a w wolnych chwilach rżnął w karcięta wygrywając całkiem
niezłe sumki, Johann czaił się na naiwniaków na targu i podprowadził dwie
solidne sakiewki, Stefan biegał i szukał sprzętu, Rufus kombinował z zakupem
materiałów wybuchowych (na razie bez efektu), a Dietmar zawinszował sobie do
domu lekarza, który był taki dobry, że w ramach terapii częstował spirytem. O
dziwo, alkohol spożywali w ilościach umiarkowanych.
Kasa szła szybko, więc
trzeba było zarobić coś konkretnego. Zwłaszcza, że Stefan z Rufusem znaleźli w
zakamarkach Labiryntu dziuplę-melinę, w której można było kupić stosy sprzętu w
okazyjnych cenach. No i ta właśnie dzielna dwójka wybrała się którejś nocy na
cmentarz w jednej z podmiejskich wsi na małe polowanie. Żalnik nie był zbyt
dobrze pilnowany, więc nie niepokojony Stefan dokopał się do bogatego grobowca,
z którego bezczelnie gwizdnął lekko przybrudzoną srebrną bransoletę. Niestety,
bogom to się nie spodobało, w związku z czym na drużynę spadła klątwa, którą
udało się zdjąć dopiero dzięki żarliwej modlitwie Dietmara i obietnicy
wielkiego wyrzeczenia z jego strony.
Pieniądze udało się
wymienić na kilka potrzebnych drobiazgów, w tym miecz. Pierwszą prawdziwą broń
w drużynie.
Ale co robić dalej? Nudę
postanowili zwalczyć Stefan z Rufusem udając się do Pijanego Szczura, gdzie
ostatnio spotkała ich niespodziewana propozycja pracy. Tym razem dostali od
szynkarza Dasta jedynie obietnicę, że szepnie słówko komu trzeba. Pokręcili się
trochę po mieście i się doczekali – zakapturzona postać przekazała im, żeby
stawili się następnego dnia po zmroku na Placu Łojowym.
Tak też się stało:
drużyna łącznie z Dietmarem, którego stan zdrowia wyraźnie się poprawił (zeszła
jedna z ran ciężkich) stawiła się w umówionym miejscu. Stawił się też
zakapturzony jegomość i poprowadził bohaterów standardowo w jedną z bocznych
uliczek. Tam jednak sprawy przybrały dość nieoczekiwany obrót. Pojawiło się
kilku dodatkowych osobników w dwóch typach: wielkie draby i draby mniejsze, za
to z kuszami. Worki na głowy, ręce do tyłu i idziemy.
Po dłuższym marszu
grupa doszła do jakiegoś budynku, w którym w końcu zdjęto im worki. Nie za
bardzo to pomogło, bo okazało się, że w oczy świecą im dwie lampy. Oślepieni
zobaczyli jedynie stojącą przed nimi sylwetkę wysokiego jegomościa w płaszczu i
wysokim kapeluszu. Lekki diabeł ich przeleciał, bo od razu pomyśleli, że to
łowca czarownic. Całe szczęście okazało się, że to tylko zleceniodawca ich
poprzedniego zadania z Grissenwaldu. Zaproponował im stałą współpracę, zaznaczając,
że to będzie niebezpieczne i jeśli się zdecydują to nie będzie odwrotu. Bohaterowie
są twardzi i się nie boją, więc się zgodzili. Zmieniło to zupełnie ich
położenie, bo zostali posadzeni na krzesłach i zaproszeni do rozmowy.
Pojawiła się oczywiście
propozycja kolejnego zlecenia. Teraz mieli pomóc pewnemu szlachcicowi –
Thomasowi von Dath. Pomóc nietypowo, bo porywając jego córkę Andreę. Porywając
nietypowo, bo symulując napad na jej powóz przy jednoczesnej symulacji obrony
ze strony ochrony. Później mieli ją przekazać nieokreślonym osobnikom, których
zidentyfikują po haśle. Napad miał nastąpić następnego dnia, jakiś dzień drogi
od Nuln, na drodze do Krainy Zgromadzenia. Wynagrodzenie – 20 koron (4 korony
na głowę). Dostali trzy pistolety, które miały posłużyć do dania sygnału o
napadzie.
Na tym audiencję
zakończono, bohaterowie zostali wypuszczeni na zewnątrz, okazało się, że byli w
jednym z magazynów w dzielnicy portowej. Czasu było mało, Festag, więc wszystko
pozamykane, poszli więc do domu spać, żeby przed świtem wyruszyć.
Podróż zajęła im cały
dzień, wykosztowali się na myto w Brandstadt i Furzhausen, ale kupili też po
drodze parę niezbędnych utensynaliów, takich jak lina i siekiera.
Na wieczór dotarli na
umówione miejsce, czyli w okolice spalonego punktu poboru opłat. Tam zaczaili
się na powóz. Przepuścili kupca śpieszącego się do zajazdu i w końcu się
doczekali – nadjechał powóz von Dathów. Zgodnie z umówioną procedurą
wystrzelili trzy razy w powietrze. Ochrona odpowiedziała tym samym i zaczęła
się teatralna symulacja walki. Po krótkiej chwili ochrona dała nogę zostawiając
powóz na pastwę napastników.
Dietmar ruszył aby
otworzyć drzwi, zaś reszta zabrała się za sprawdzanie, czy ochroniarze nie
zostawili jakiegoś uzbrojenia. Nie zostawili. Dietmar zaś został powitany
strzałem z pistoletu, który o mało nie urwał mu głowy. Strzelała piastunka
Andrei, zażywna pięćdziesięciolatka. Na tym nie koniec, wyciągnęła sztylet i
postanowiła zadźgać namolniaka. Dietmar znowu miał pecha w kościach, a ona
miała szczęście, nasz ex-akolita dorobił się zatem kolejnej blizny na czole.
Piastunkę spacyfikował Rufus celnym strzałem workiem ze żwirem w czoło (pocisk
ogłuszający własnego projektu i wykonania).
Po pozbyciu się
zagrożenia można było zajrzeć do środka. Andrea okazała się dość ładną
nastolatką. Tyle że bladą jak ściana, z podkrążonymi oczami i apatycznie
wpatrującą się przed siebie. Oraz w zaawansowanej ciąży. O tym nie było mowy. Dziewczyna
nie reagowała na żadne bodźce, więc Dietmar wziął ją na ręce i wszyscy ruszyli
w las, do leśniczówki, w której miało nastąpić spotkanie z odbiorcami porwanej.
Rufus zabrał oczywiście mały pistolecik Frau.
Leśniczówka okazała się
być kompletną ruiną, nawet dachu było małowiele. Całe szczęście nie padało.
Johann i Rufus zaczaili się w krzaczorach, zaś reszta z Andreą czekała w
środku.
Po trudnym do
określenia czasie na polanie pojawiło się dwóch potężnych, zakapturzonych
jeźdźców na czarnych koniach. Powęszyli trochę, nie dostrzegli ukrytych Johanna
i Rufusa, weszli więc do środka. W świetle pochodni można było się im
przyjrzeć. Potężnie zbudowani, opancerzeni (naramienniki z kolcami, kto
normalny takie nosi?) i uzbrojeni. Wygłosili hasło i jeden z nich względnie
ostrożnie i delikatnie wziął Andreę. Kiedy się schylał, Stefan dostrzegł
wystający spod płaszcza i zbroi kawałek skóry. Pokryty liszajami, łuszczący
się, ogólnie ohyda. Pomimo tego nikt nic nie zrobił, osiłki zabrały Andreę i
pojechały w piździec. (wstydźcie się,
trzęsidupy z Was, mieliście cztery nabite pistolety i przewagę liczebną 5:2).
Co było robić, trzeba
było się zbierać z powrotem. Na głównym trakcie drużyna znalazła porzucony
powóz von Dathów. Bez koni, za to z martwą piastunką w środku. Ktoś jej
bezceremonialnie poderżnął gardło. Bohaterowie spodziewali się collateral
damage, więc nikomu nawet powieka nie drgnęła.
Podróż do Nuln zajęła
trochę więcej czasu niż się spodziewali, musieli odpocząć po całym dniu i całej
nocy niespania, a potem zaczęła się ulewa, która znacznie spowalniała marsz. Po
drodze spotkali sporą kolumnę halabardników idących na wschód.
Do Nuln wrócili akurat
tak, żeby odebrać zapłatę. Stawili się na Placu Łojowym, pobrali sakiewkę z
wypłatą i oddali pożyczone pistolety. Wrócili do domu i poszli w kimę.
Następnego dnia drużynę
ogarnął szał zakupów. W upatrzonej dziupli Stefan kupił zamówioną okutą pałkę,
a Dietmar wymarzony młot. Dietmar ponadto jako jedyny odczuwał wyrzuty
sumienia, więc poszedł do świątyni, gdzie pytał Sigmara, czy dobrze uczynił.
Sigmar wzorem wielu staroświatowych bogów wyniośle milczał.
Kiedy drużyna wróciła
do domu coś było ewidentnie nie tak. Cicho, jak makiem zasiał, a przecież w tym
budynku mieszka kilkadziesiąt zazwyczaj dość głośnych osób. Przerażona Frau
Gospodyni przez ledwo uchylone drzwi poinformowała drużynę, że ktoś na nich
czeka w ich pokoju. Wszyscy ruszyli na górę, tylko Rufus postanowił zaczaić się
na parterze. Nie na wiele to się zdało, bo wnet pojawił się zwalisty drab w
towarzystwie wąsacza z rusznicą, którzy bezceremonialnie wzięli kurdupla za
chabety i zaczęli iść śladem drużyny po schodach na czwarte piętro. Fakt, że są
śledzeni, wywołał w bohaterach lekką panikę, Johann postanowił się zaczaić w
jednym z pozostałych lokali, ale wszystkie drzwi były zamknięte.
W końcu drużyna wzięła głęboki
oddech i weszła do pokoju. Przy oknie, tyłem do drzwi stał wysoki gość w
czarnym płaszczu i czarnym wysokim kapeluszu. Bohaterowie odetchnęli przekonani,
że to ich pracodawca ich znowu nastraszył. Nie tym razem, niestety. Mężczyzna
odwrócił się i okazało się, że ma również czarne rękawice. I czarny napierśnik.
Dwa pistolety zatknięte za czarny pas. I sporą srebrną czaszkę na kapeluszu. Zaciętą
i zniszczoną życiem twarz wrednego skurwysyna.
Zaprosił drużynę, żeby
usiedli. Do wszystkich dołączył Rufus wrzucony do środka przez zbirów. Usiedli,
a niespodziewany gość zaczął wypytywać o szczegóły współpracy z Panem Manfredem
(bo jak się okazało, pod taką firmą funkcjonuje on na mieście). Rufus próbował
dowcipkować, co skończyło się rozbiciem jego głowy o stół i solidnym kopniakiem
wymierzonym Konradowi, który chciał sprawdzić, czy kolega żyje.
Bohaterowie opowiadali
co jest im w sprawie wiadome niczego (prawie niczego) nie zatajając.
Dowiedzieli się też ciekawych rzeczy, szczególnie tego, że kopalnia w Czarnych
Szczytach, w której ostatnio byli została zamknięta po tym jak górnicy
poszaleli i pomutowali mordując wszystkie krasnoludy. Część z górników szlag
trafił dopiero w Grissenwaldzie gdzie poszli przepić wypłatę, więc w mieście
też nastąpiła nielicha zaburzawa.
Rozmowa przebiegała w
dość (zważywszy na okoliczności) przyjacielskiej atmosferze. Niestety,
tajemniczy gość okazał się dość nerwowy kiedy bohaterowie nie wykazali
oczekiwanej skruchy i nie za bardzo byli w stanie zaproponować w jaki sposób
mogą zadośćuczynić Imperium za ich winy. No i nie za bardzo też rozumieli jakie
są ich winy, co lekko wkurwiło ich rozmówcę.
Ostatecznie, z
pierwotnego planu spalenia drużyny na stosie zeszło na bardziej humanitarne
propozycje w rodzaju dekady w kamieniołomach. Łowca (chyba nikt w tym momencie
nie miał już wątpliwości kto to jest) pomyślał jednak o czymś paskudnym i
stwierdzając, że będzie okazja lepiej się przysłużyć ojczyźnie, stwierdził, że
bohaterowie pójdą na dwa lata w kamasze. Dwa lata o ile przeżyją pierwszą bitwę
oczywiście, a on im życzy, żeby nie przeżyli.
Polecenie (bo w takich
kategoriach należałoby to traktować) brzmi zatem: macie pięć minut na
spakowanie się, bierzecie pierwszą z brzegu łódź do Grissenwaldu, tam idziecie
do komisji rekrutacyjnej kapitana Blaukertza, a on się już wami odpowiednio
zajmie. Jeśli dacie nogę, to macie przesrane.
Drużyna spakowała się,
ruszyła w te pędy do portu, Johann znalazł tanią i szybką łódź, więc po chwili
bohaterowie śmigali w dół Reiku. Dyskutując przy tym zawzięcie o tym co dalej.
O ile wszyscy podchodzili w miarę pogodnie do wizji żołnierskiego życia,
Dietmar był nawet jego gorącym zwolennikiem, to Konrad zasiał ziarno buntu
stwierdzając, że on w życiu do woja nie chce i nie ma zamiaru walczyć, bo tego
nie lubi i nie umie. Na planowaniu dalszych kroków sesja się zakończyła.
Uwagi:
- jeśli chodzi o dalsze
możliwości, to jest tego dużo, zrobię z tego osobny wpis;
- dajcie feedback jak
widzicie trzecioedycyjne kości;
- Rufus – to było
ostrzeżenie, jak następnym razem będziesz kleił bekę z wkurwionego łowcy
czarownic albo podobnie potężnego enpeca to pójdzie punkt przeznaczenia, wasze
czyny mają konsekwencje.
Dupy, to my daliśmy godząc się w ciemno na współpracę z Manfredem.
OdpowiedzUsuń3-edycyjne kości bardzo ładnie się kulały, nawet kumałem o co chodzi. Mniej więcej :)
Na kwestię moich rzutów (ponownie!) spuśćmy zasłonę milczenia. No, ale nic to może Sigmar w końcu poszczęści...
Do deklaracji, że się nie boicie to jesteście pierwsi, a jak przychodzi co do czego, to każdy zaczyna z uwagą lustrować własne stopy...
OdpowiedzUsuńRzuty miałeś umiarkowanie pechowe, tylko piastunka miała rewelacyjne.