Za nami kolejna przygoda
w świecie Czarnego Krzyża. Po poprzednim odcinku dopadło mnie lekkie zniechęcenie tematem, ale
szybko się ogarnąłem, wprowadziłem parę modyfikacji do koncepcji rozgrywki, et
voila, gramy znowu.
Tym razem zrezygnowałem z
zupełnego braku wątku przewodniego i
nadałem graczom temat do sesji - byli uczestnikami barbarzyńskiego biegu
przełajowego, kto dotrze dalej na południe od punktu startowego w pobliżu ich
nadmorskiej wioski. Cel określony był na tyle mgliście, że potem i tak
narzekali, że przydałaby się jakaś fabuła. Nowoszkolnym nie dogodzisz. Żebyście
widzieli jak się rzucili na quasi-questodawcę, którego spotkali na szlaku...
Ale, nie uprzedzajmy wypadków.
Jak pisałem ostatnio - przygotowałem graczom gotowe karty postaci,
przydzieliłem dodatkowo podstawowy ekwipunek, bo przecież sami z siebie nie
wpadliby na wzięcie trzymetrowych tyczek (używali ich później do suszenia
ubrań, niegłupie, nie powiem) i pozwoliłem wziąć jeszcze coś ponadto (nie
wzięli nic, stąd potem kopali doły hełmami).
Za nami 5 sesji w Czarnym
Krzyżu w formule grania publicznego,
czyli w ramach kolejnych Hiperpegów. Nie jest to duża próba, ale wydaje mi się, że
najlepiej sprawdzają się jednak przygody eksploracyjne, w których można połazić
trochę po okolicznej Dziczy i przeżyć (albo i nie...) parę dziwacznych spotkań,
które niekoniecznie muszą kończyć się walką. Tym razem - ani razu nie
sięgaliśmy po miecze.
Brak groźniejszych
spotkań losowych, niepomyślne rzuty na zdobywanie pożywienia (prymitywne, ale
przemyślane wnyki: 2 na 6, że coś się złapie przez noc, zbieranie
jagód/orzechów/grzybów/korzonków w trakcie marszu - spadek tempa o połowę, 2 na
6 szans, że coś znajdą) i pogodę sprawiły, że sesja była bardzo survivalowa -
tematem przewodnim okazał się zbliżający się nieuchronnie głód. Gracze
zaangażowali się w to, bardzo dokładnie wydzielali sobie racje, wymyślali coraz
to nowe sposoby na ustawianie wnyków (a narzędzi nie mieli prawie wcale),
naprawdę przejmowali się zagrożeniem.
W związku z survivalowym
charakterem przygody pojawiało się również wytrzymywanie oddziaływania różnych
czynników środowiskowych. Zamiast kombinować z rzutami obronnymi w większości
wypadków zaordynowałem test withstand na CON.
W końcu miałem okazję
wypróbować rzuty na Evasion wzięte z AD&D, zamiast oryginalnych z Vol. 3.
Jak się sprawdziły? Określanie szansy na ucieczkę szło dużo sprawniej, wydawało
mi się też bardziej intuicyjne. Wiem, że to kwestia przyzwyczajenia, ale nie
miałem okazji przywyknąć do systemu z OD&D, zwłaszcza, że miałem ciągle
dostęp do lepszych rozwiązań.
Wystąpili:
Amadeusz vel Mateusz
(Piotrek), leśnik, który został magiem, przemielony przez tryby wielkiej
maszyny do zbierania drzew po lasach
M-U 1, STR 7,
INT 13, WIS 5, DEX 11, CON 11, CHA 8, HP 3, AC 9, czary: Read Magic, Sleep
Marek (Damian), grabarz
kopiący tarczą, przemielony przez tryby wielkiej maszyny do zbierania drzew po
lasach
F-M 1, STR 14,
INT 11, WIS 14, DEX 10, CON 9, CHA 11, HP 6, AC 2
Martin (Wojtek), grabarz
kopiący kaskiem,
F-M 1, STR
16, INT 9, WIS 9, DEX 9, CON 9, CHA 13, HP 7, AC 2
Jan (Kacper), latarnik,
przewodnik duchowy drużyny
C 1, STR 10,
INT 9, WIS 13, DEX 4, CON 13, CHA 9, HP 4, AC 2
Tym razem przenieśliśmy
się na daleką północ, na Czarne Wybrzeże (czarne przez czarną, łatwopalną maź, która
pływa po powierzchni wody kilkumilowym pasem przy brzegu), do wioski Golgota
(nazwę wymyślili gracze). Jak każdej wiosny organizowana tam była rytualna
wyprawa na południe. Im dalej barbarzyńska młodzież dotrze, tym większy
szacunek plemienia zdobędzie i tym lepszą wróżbę na przyszłość uzyska, nie
wspominając już o fantastycznych skarbach jakie można znaleźć wśród ruin. Może
kiedyś ktoś powtórzy wyczyny legendarnych braci Jo i Un, synów Gurta i dotrze aż do stóp wielkiego miasta Thorneum?
Przygoda opowiadała o
wyprawie jednej z ekip, która wyruszyła po sławę. Wędrówkę rozpoczęli w lesie,
nad brzegiem jeziora. Niewiele myśląc dziarsko ruszyli prosto na południe. Podróż
mijała w miarę spokojnie, pierwszej nocy w zastawione przez nich wnyki wpadła
sarna, którą z miejsca upiekli, co zapewniło im posiłek na kolejny dzień. Dnie
spędzali na nieustępliwym marszu, nocami czujnie czuwali przy ognisku.
Jednej z nocy usłyszeli,
że coś przedziera się przez zarośla w ich stronę. Uciekli od ogniska i schowali
się w krzakach, zostali jednak dostrzeżeni. Okazało się, że to oddział
humanoidów o psich pyskach zakutych w metalowe pancerze. Nie znali ludzkiej
mowy, ale Amadeusz rozumiał ich narzecze - byli forpocztą Wielkiej Armii Wilków
i domagali się hołdu. Martin podarował im swój miecz, na co psoludy zareagowały
entuzjastycznie i po krótkiej rozmowie wróciły do lasu.
Kolejnego dnia, na
polanie w lesie drużyna natrafiła na wielkiego bawoła z ogromnymi rogami. Mimo,
że mieli w perspektywie kurczące się zapasy to nie podejmowali inicjatywy
upolowania bestii (i słusznie, zawodnik
miał bodaj 9 HD, zrobiłby z nich mielonkę). Na wschodzie nad lasem
dostrzegli wielki słup dymu. Musiał się unosić z miejsca położonego wiele mil
od ich szlaku, postanowili jednak to sprawdzić i odbili na południowy-wschód.
Wkrótce dotarli do
mokradeł, zastała ich tam noc i ulewa, nie udało im się rozpalić ognia, rankiem
zmoknięci i zziębnięci stwierdzili, że czniają dymy, wracają do lasu. Wkrótce
las iglasty ustąpił miejsca mieszanemu, a którym mieli nadzieję znaleźć
bogatsze zasoby pożywienia.
Kolejnego dnia na swej
drodze spotkali osobliwą postać - człowieka odzianego w wielką metalową zbroję,
wydającą podejrzane syki przy poruszaniu się. Osobnik przedstawił się jako Meno
i powiedział, że jest opatem klasztoru zniszczonego przez siły ciemności, na
których teraz szuka zemsty. Nasi zawodnicy ochoczo przyłączyli się do niego.
Wspólnie stwierdzili, że wrócą jednak do koncepcji badania wielkiego dymu na
horyzoncie i odbili na południowy wschód.
Podczas pierwszego popasu
PC zauważyli, że Meno ma bardzo zmęczoną i zniszczoną twarz, ale oddaje się
wieczornym medytacjom, po których zmęczenie znika. Dziwne. Jeszcze dziwniejsze
było to, że po przespanej nocy sami obudzili się zmęczeni, z podkrążonymi
oczami i ogólnie osłabieni (zaordynowałem -1 HP dla wszystkich). Mieli
podejrzenia, że to być może ich nowy towarzysz jest przyczyną takiego stanu,
ale upewnili się dopiero po kolejnej nocy, kiedy sytuacja się powtórzyła (ich
stan jeszcze się pogorszył), a deszcz zmył zbroję Meno ujawniając umieszczony
na jej plecach symbol przypominający trójlistną żółtą koniczynę...
Uciekli po angielsku, choć
udało się to dopiero za drugim razem, za pierwszym zostali przyłapani, ale
udało im się wyłgać i nie wkurzyć opata. Uwolnieni od zabójczego promieniowania
powrócili do kursu na południe. Wkrótce dotarli do nagłej granicy lasu - przed
nimi jak okiem sięgnąć rozciągało się pustkowie, wyglądające jak resztki po
lesie wyrwanym z korzeniami. Gdzieś na horyzoncie majaczył kształt góry, która
leżała w głębi (być może w środku?) tego spustoszenia.
Tym razem los był
bardziej łaskawy i drużyna znalazła nieco jadalnych korzonków. W nocy znowu
rozpoczęła się burza, siedzieli więc głodni, zziębnięci i przemoczeni
wyglądając dnia. Dla niektórych miał on nigdy nie nadejść...
Przez szum deszczu zaczął
się przebijać niski pomruk. Ziemia zaczęła drżeć. Coś ogromnego przebijało się
przez las! Było ciemno, nie było możliwości rozpalenia ognia, więc każdy
uciekał na ślepo przed siebie. Niewidoczny potwór wyrywał drzewa z korzeniami,
więc nasi zawodnicy stwierdzili, że najbezpieczniej będzie tam, gdzie drzew nie
ma, czyli na pustkowiu. Było to niedaleko, obozowali na skraju lasu, ale w
mroku i deszczu dotarcie tam nie było takie proste. Amadeusz i Marek nie dali
rady i zostali wciągnięci w tryby monstrualnej machiny. Zginęli na miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz